środa, 11 września 2013

Mój stary jest krótkofalowcem (czyli opowiadanie nie całkiem z życia wzięte)

Odkąd pamiętam, w domu zawsze był jakiś sprzęt elektroniczny. Ojciec bawił się tym od dawna, opowiadał mi o swoich eksperymentach, budował odbiorniki radiowe, niektóre nawet działały. To jednak za mało powiedziane, bo jego pasja jest wszędzie.

Rodzina czasami ma tego tak serdecznie dość, że nawet sobie nie wyobrażacie. Cały czas włączony jakiś odbiornik, gdzie w szumach i jakiś pieprzonych piskach, gwizdach słychać kaczy głos nawiedzonych gości, którzy cały czas coś o siku siku. O żesz kur... nie mogą iść do tego kibla czy co? Mama też ma przerąbane, powiedziała mi kiedyś, że wśród hałasu dzieciaków w szkole wyłapywała „si ku kontest”.
Nas atakuje nie tylko ten kaczy głos. Stary równie często łapie za klucz i całymi dniami pika z jakimiś innymi podobnymi. Kiedyś mnie chciał nauczyć tego gówna, ale stwierdziłem, że na nic mi się to nie przyda. Ale jakoś samo wsiąkło przez osmozę. No, raz się przydało, gdy pojechaliśmy na narty i stary zjechał ze szlaku i się zgubił. Ja zjechałem, bo mi się zachciało lać. Usłyszałem jego gwizdek, odgwizdałem mu i tak żeśmy się dogadali. W sumie, gdybym nie znał morsa, też bym odgwizdał i też by mnie znalazł – jeden czort. Dumny był ze mnie, cały czas podkreślał, że tego to trzeba się uczyć, bo się w życiu przyda. Na ch*j to, skoro i tak nikt tego nie umie poza takimi wariatami, jak on. I czasami ich rodzinami, które i tak mają przesrane.